Moja „popularyzatorska” propaganda skiturowych i off pistowych zboczeń przyniosła wymierne skutki. Na następny w tym sezonie spacer mogłem wybrać sie z MarioJ, który postanowił skosztować tego tak wychwalanego towaru. Pewien problem był ze sprzętem bo wrocławskie wypożyczalnie okazały się zamknięte, na szczęście Mariusz namierzył adres w Jeleniej gdzie z rana przed turami mógł zaopatrzyć się w szprzęcior. Prognozy były bardzo zachęcające bo po nocnym opadzie w dzień miała być „blacha”. I rzeczywiście już po drodze było tak
Za punkt startu wybraliśmy Karpacz przy krzesełku na Kopę skąd mieliśmy zamiar zjechać. Wcześniej jednak zaplanowaliśmy dość obszerną rundkę przez Samotnię. Od początku (czarnym) było pięknie
W Samotni mały popas, później obok Strzechy i na Równię. Ponieważ zaczęliśmy późno to na górze byliśmy przy już dość nisko stojącym słońcu. Te korzystne warunki fotograficzne obudziły we mnie fotografa i urządziłem sobie sesję fotograficzną miotając się po lodowych łąkach i polując na tej zasiedlonej przedziwnymi wędrowcami, potworami i trolami krainie.
MarioJ, którego przeganiałem w te i wewte kadru, gdy uznałem, ze brakuje „czynnika ludzkiego” służył mi za cierpliwego modela – tym lepszego, że nic mnie nie kosztował!
Ponieważ dzień był piękny to ruch w górach był naprawdę spory od wyciągu z kopy na Śnieżkę a później w dól przez Strzechę ciągnęły tabuny turystów. Ku naszemu zdumieniu bardzo mało było narciarzy oprócz nas dwóch spotkaliśmy jeszcze trzech.
Pod Domem Śląskim mieliśmy postanowić co dalej. Rozeznanie pokazało, że nie ma cienia szansy na zjazd ze Śnieżki, droga jubileuszowa była zamknięta – podejście tylko z laczka. Odpuściliśmy sobie więc ten spacer. Było trochę czasu akurat na popas przed zbliżającym się już zmierzchem. Później chwilę na fokach, przezbrojenie nart i na Kopę. I niemiła niespodzianka – gdzieś po drodze zgubiłem talerzyk do kijka! Ponieważ to nie był „zwykły” talerzyk tylko taki zrobiony jak te dawniejsze, kółko z przeplecioną taśmą, to wiedziałem, że drugiego takiego łatwo nie znajdę. Taki talerzyk zachowuje się znakomicie dopasowując się do podłoża i dając szeroki opór w puchu, ten mój jakoś lubił się odkręcać i zamiast go zakleić to przykręcałem co jakiś czas. Nie było wyboru zawróciłem przepytując wszystkich po drodze na okoliczność zguby, gdy straciłem nadzieję zadzwonił Mariusz, że jest. Zanim wróciłem zrobiło się zdecydowanie ciemniej i na Fis-owskiej trasie zjeżdżaliśmy już tak.
Śniegu było malutko, chwyciła szreń (czyli jasna cholera i czarna rozpacz żywota narciarskiego) a w nawianiach między kępami była totalna rzadzizna gdzie wpadało się w dziurę po kolana. Na dole sporo lepiej – to tam było zrobione zdjęcie. W lesie wyciągnęliśmy czołówki wyjechaliśmy na oficjalną trasę i dalej było już niezwykle sympatycznie. Mariusz nie dał się namówić na powtórne wejście i jeszcze jeden nocny zjazd. Wciągnęliśmy więc po dwa grillowane oscypki z żurawiną, podjechaliśmy oddać narty i WRO.