Na razie mamy jednak małe jubileuszowe okrągłe „5”, które zaczęło się dla odmiany w Karpaczu. Plan był prosty jak najmniej w Polsce jak najdalej na południe. Ekipa była mocna bo oprócz Kamila (wspinacza i maratończyka) zasilił nas młody wspinacz Krzysiek. Wyjście na grań miało być najszybsze – postanowiliśmy zacząć czarnym obok wyciągu na kopę dalej nartostradą złotówką obok Strzechy i niebieskim do Spalonej Strażnicy. Na początku mimo świeżego opadu śniegu było bardzo mało, trzeba było iść trochę „na bociana”, później stopniowo lepiej. Przy nieczynnej Złotówce było tak
Wielka szkoda, że ta trasa jest nieczynna bo warunki przyzwoite i po niewielkim dośnieżeniu byłoby tam bardzo przyjemnie a konfiguracja całkiem sympatyczna. A gdyby jakimś cudem poprowadzić tam drugie krzesełko (obok tego nowego co ma być na Kopę zbudowane) i zainstalować armatki to Karpacz mógłby być rzeczywiście zimową stolicą jak nie Polski to chociaż Dolnego Śląska. Na razie jednak to wygodny trakt dla skiturowców. Po niecałej godzinie od wyjścia mijamy Strzechę a po 90 min jesteśmy na Spalonej Strażnicy gdzie jest już solidna karkonoska mgła. Tutaj mamy zaćmienie umysłu, które na mapie zaobserwujecie dziwnym skrętem w stronę Domu Śląskiego, po chwili zdecydowanie za długiej, korygujemy trasę odnajdując w terenie niebieski szlak do Lucni Bouda.
Nie mamy zamiaru jeszcze się zatrzymywać – trawersujemy Lucni Horę do pierwszego punktu zwrotnego Vyrovki. Ku naszemu zdumieniu odcinek ten jest wyratrakowany i są na nim całe rzesze narciarzy i to nie tylko biegowych. Szok jednak przeżywam w Vyrovce gdzie jest kilkunastu jeśli nie kilkudziesięciu turowców i biegaczy w proporcji „po pałam”. Wchodzimy do przedsionka aby się posilić i tam z czecholuba staję się czechofilem. No bo taki obrazek: dwie urodziwe Czeszki-skiturówki z paroletnią dziewczynką i chłopakiem ( w zestawie biegowym) kończą właśnie przerwę posiłkową i wybierają się w dalszą drogę. Rozglądam się gdzie są ich faceci? No i co? No i nic – facetów nie ma, babki z bachorkami same dygnęły się na górski spacer! Wszędzie łażą narciarze, sprzęt leży przed schroniskiem i przedsionku co łacno zobaczycie na zdjęciu, które wykonałem przy użyciu goglowej kamery o której już Wam pisałem.
Może pewnym wyjaśnieniem popularności tego miejsca jest, że do Pecu jest bardzo blisko. Jedziemy w jego stronę drogą wyskakując co jakiś czas w las obok gdzie jest świeżutki puszek. Tak docieramy Do Richtrowy Boudy gdzie kończy się ta bardziej oficjalna część naszej wycieczki. Dalej jedziemy wpierw czerwonym szlakiem pieszym a później żółtym. To zdecydowanie nieortodoksyjny kawałek – wąska ścieżka wijąca się po stromym młodym lesie. Śladów nart tu już nie ma ale spotykamy pieszych, których trzeba uwzględnić jadąc wąziutką rynną. Dalej jest nawet jeszcze bardziej interesująco bo trasę na dużych głazach przecinają co parę metrów odprowadzenia wody i jazda po tych wyślizganych stopniach w dół ponurego wysokiego lasu jest cokolwiek stresująca. Ostrożnie docieramy do kolejnego punktu zwrotnego – wąsko wciętej doliny Obriego Dula. Godzina 14.00, rzędna 920 m.npm, zakładamy foki – naszym celem jest Dom Śląski – blisko 500 m wyżej. Zagęszczenie warstwic pokazuje, że podejście będzie dość strome, mgła dotąd konsekwentnie nam towarzysząca troszkę się podniosła. Na szlaku jest trochę śladów zjazdowych i dużo pieszych – to droga na Śnieżkę. Ruch o tej godzinie powinien być raczej naprzeciw nam i rzeczywiście spotykamy biegaczy (z nartami w rękach), grupę (stado) w rakietach – kurczę tu naprawdę ludzie chodzą po górach. Droga podejściowa jest (poza stromizną) sympatyczna i widokowa ale na przecięciu potoku przy sporym opadzie i miękkim śniegu rozoranym przez „rakieciarzy” zdecydowanie zwalniamy idąc ostrożniej. Wyjście na Dom Śląski jest niespodziewane, jeszcze przed 15.00 – cały odcinek robimy poniżej godziny, daje nam to duży zapas czasowy.
Zdjęcie powyżej zrobiłem też kamerą usuwając dystorsję i winietowanie, Widać trudną do naprawy „zmienną kolorystykę” wynikającą chyba z błędów optyki. Ale biorąc pod uwagę wygodę to do celów dokumentacyjnych może być. W Domu Śląskim obiadujemy, koledzy nie mają ochoty czekać na noc aby zjechać na czołówkach. Podchodzimy na fokach do zjazdu na wyciąg. Zdecydowanie się przejaśniło i na trasie FIS robię taki wieczorny pejzaż.
Jechałem tędy parę dni wcześniej (razem z MarioJ). Teraz jest zdecydowanie lepiej, od połowy robi się fajnie, ostatni kawałek – bajka. Przecinką w lesie docieramy do części oficjalnej.
Wystartowaliśmy o 9.00, z dwoma dłuższymi przerwami na żarcie byliśmy na trasie około 7 godz. Zrobiliśmy ponad 23 km drogi (w tym sporo wolnej jazdy szlakiem turystycznym)m, zahaczając z Karpacza prawie Pec (punkt zwrotny był poniżej górnych stacji wyciągów), Przewyższenie też całkiem niezłe – 1300. Chyba już wiadomo dlaczego tak polubiliśmy narty skiturowe.